Kartka z kalendarza – marzec

Polska – wilcza rodzina z Puszczy Białowieskiej

Puszcza Białowieska, wilcza rodzina
Kwiecień 2021

dane techniczne:
Canon EOS R6; Canon RF 70-200mm f2,8L IS USM

parametry:
ISO 1250; f/4; 1/320 sek; długość ogniskowej 200mm
krop w postprodukcji

Piąta rano. Chociaż był już koniec kwietnia i majówka za pasem, bez skrobania szyb w samochodzie ani rusz. Mróz trzymał mocno. I nie tylko na szybie samochodu. Cały świat srebrzył się, skrywając zazdrośnie świeżą zieleń wczesnej wiosny.

Ruszyłam w poszukiwaniu światła, kolorów i, oczywiście, żubrów. Zamiast żubrów, spotkałam łosia. Potem psa, który przebiegł mi drogę.
Za nim przebiegł podobny drugi, trzeci, czwarty… i siódmy. Szybko uświadomiłam sobie, że oto widzę wilki. Spełniło się moje marzenie!
Sięgnęłam po aparat leżący pod ręką. Dobrze, że był, bo zazwyczaj najlepsze spotkania odbywają się wtedy, kiedy plecak ze sprzętem leży w bagażniku.

Ale niestety, tym razem miałam pod ręką nie do końca najlepszy sprzęt na takie spotkanie: pożyczony do testów Canon R6 (ok 20 Mb), a zamiast mojego teleobiektywu EF 100-400mm, bardzo fajny i jasny, ale dosyć krótki RF 70-200mm. Na szczęście kilka wilków przystanęło na chwilę. Spojrzały się na mnie uważnie. A może tylko na mój samochód? A ja spróbowałam zachować to ich spojrzenie w pamięci serca i pamięci aparatu.

Na szczęście jakość zdjęć pozwoliły na wycięcie kadru, który pozostał piękną pamiątką, a także – kartką w kalendarzu.

Testowany sprzętu znacznie lepiej sprawdził się na łanach leśnych zawilców. Pogoda zaskakiwała – rano świat srebrzył się szronem, potem świecił się młodą, by wkrótce zabielić się świeżym śniegiem. Przysłowiowy kwiecień-plecień.

A wilki? Wyobraźcie sobie, że następnego poranka znowu je spotkałam! Tę samą rodzinę, ale w innym miejscu. I chociaż były ode mnie znacznie dalej, długo mogłam obserwować jak radośnie biegły wzdłuż ściany lasu. Dorosłe biegły równo, spokojnie. Młode skakały, goniły się, bawiły. Jak to młode. I chociaż zdjęcia pozostały jedynie zapisem spotkania, to właśnie takie są dla mnie cenną pamiątką.


Islandia – Landmannalaugar

Islandia, Landmannalaugar
Czerwiec 2017

dane techniczne:
Canon EOS 5D markIV;
Canon RF 24-105mm f/4L IS II USM

parametry:
ISO 800; f/8; 1/40 sek; długość ogniskowej 50mm

Kartka na marzec z kalendarza Islandia 2024

To była moja pierwsza samotna wyprawa na Islandię. Samochód 4×4 (Hyundai Tucson, pożyczony z polskiej firmy Icepole Car Rental) dawał mi możliwość pokonywania tras drogami szutrowymi, których numery poprzedza słynna literka F (czyli tzw. efki). Szutrówki, ale bez prawa przekraczania rzek. I może lepiej. Rzeki na Islandii potrafią być zwodnicze – piękne, rozległe, tzw. roztokowe (nota bene najpiękniej prezentują się z drona) potrafią dosyć szybko przybrać i stać się trudnymi do przekroczenia zaporami. Zwłaszcza jak jedzie się suvem, a nie dużą terenówką, w dodatku w pojedynkę i bez znajomości jazdy off road.


Moim marzeniem było dostać się do Interioru, w region tzw. tęczowych gór Landmannalaugar. Nie byłam jednak pewna, czy gdzieś po drodze nie zatrzyma mnie bród dla mnie nie do przebycia. Z poprzedniej wyprawy z 2015 roku pamiętałam, że autobus kursowy, którym wtedy jechałam, pokonywał sporą rzekę, a może nawet i dwie zanim dotarł na miejsce. Ale w sumie niewiele ryzykowałam, a zatem ruszyłam w nieznane.

Po trzech dniach silnych opadów deszczu, pogoda zaczęła się właśnie poprawiać. Niespiesznie jechałam, zachwycając się surowością widoków dookoła. Sama droga była już przygodą, przejściem ze świata cywilizacji, szosy, farm i płotów do bezkresnych pustych przestrzeni.

I tak, nie wierząc własnemu szczęściu, szczęśliwie dotarłam pod wieczór na miejsce. Prawie do samego campingu. Samochód zatrzymałam przed rzeką i na piechotę dotarłam ostatnie 200 metrów. Mojej radości nie da się opisać. Udało się, byłam tu! Nadciągał wieczór, a wraz z nim islandzka długa złota godzina. Ludzie schodzili z gór, kiedy ja ruszyłam szlakiem ku szczytom.

Około północy słońce powoli zaczęło zachodzić za horyzont. Góry przybrały intensywnie pomarańczowo-różowe barwy. Światło najpiękniej zagrało właśnie w momencie, kiedy z trudem próbowałam boso pokonać lodowate rozlewisko w dolinie. Woda z topniejącego śniegu nie była tak okrutna, co drobne ostre kamyczki przemieniające mnie w jogina. Jednak widok płonących szczytów znieczulił mnie na chłód i ból. Zaczęła się walka z czasem. Musiałam jak najszybciej przedostać się na suchy ląd, wyciągnąć sprzęt i zrobić zdjęcie!

Ponieważ na wędrówkę w góry wybrałam się bez statywu – musiałam podnieść ISO do 800 i zdając się na stabilizację w nowym obiektywie zdecydowałam się na „krajobrazową” przysłonę f/8. Lekkie niedoświetlenie pomogło wydobyć wieczorny blask na górze. Kilka strzałów i światło zgasło. Mogłam zakładać buty.

nic tak nie smakuje jak obiad nad brzegiem rzeki


Bez promieni słońca świat wokoło zbladł i zszarzał. A zatem przyszedł czas na powrót do samochodu i spokojny obiad nad brzegiem rzeki.

W drugiej połowie czerwca na Islandii nocy po prostu nie ma, a nawet ciężko o błękitną godzinę. Wykorzystując to, po krótkiej drzemce, przed 3 rano znowu ruszyłam w góry. Tym razem na przywitanie słońca.

Ale to już zupełnie inna historia..